piątek, 30 września 2016

4.



Zacząłem się dusić . Fakt, którym zaskoczyła mnie Grace był bezwzględny. Dłonie zaczęły być wilgotne od potu. Otarłem czoło i stanowczym krokiem ruszyłem w stronę wyjścia.
-Gdzie idziesz?
Pozwoliłem by to pytanie zostało bez odpowiedzi, ponieważ sam nie wiedziałem dokąd się kieruję. Po chwili bez namysłu wsunąłem kluczki do stacyjki. Przekręciłem gałkę od radia na cały regulator. Z głośników wydarł się dźwięk ostrych basów. Melodia wkradała się za mury szpitala. Jestem pewny, że pobudziłem tym samym śpiących pacjentów.  Jeszcze kilka lat temu bajerowałem tym samym utworem dziewczyny ze studiów. Teraz zagłuszałem nią głosy w swojej głowie. Docisnąłem pedał gazu. Reflektor na skrzyżowaniu zmieniał barwę na czerwoną. Szybciej. Krew pulsowała w moich żyłach. Kierowcy z przeciwnych stron przygotowywali się do ruszenia. Szybciej. Nie chciałem wypadku, jednak nie chciałem również stać. Wszystkiego było za dużo. Znalazłem się na środku skrzyżowania w momencie, gdy samochody były już w trakcie ruchu. Usłyszałem pisk opon. Przeraźliwe trąbienie. Nie zatrzymałem się. Silnik pracował na pełnych obrotach. To była sekunda. Zobaczyłem kobietę za kierownicą, a z tyłu przypięte w fotelik dziecko. Była tak blisko. Mógłbym opowiedzieć co miała ubrane i jak bardzo brudne były jej okulary trzymające się na czubku nosa. Podejrzewałem, że kiedy ruszała była zajęta czymś innym, bo dopiero teraz zaczęło malować się w jej oczach przerażenie. Odwróciłem wzrok by nie patrzeć. Byłem już po drugiej stronie. Bałem się spojrzeć w lusterka. Miałem tylko nadzieję, że nie zmieniła pasu i nic jej się nie stało. Wrzawa, która wywołałem była słyszalna jeszcze na kolejnym skrzyżowaniu. Bar. Alkohol. Te myśli zakorzeniały się coraz głębiej. Tak więc w niedługim czasie znalazłem się już za ladą.
Knajpa była obskurna. Tanie, plastikowe lampiony zwisały co jakiś czas z sufitu. Czerwony kolor gryzł się z landrynkowym różowym. Panował tu półmrok przez co twarze wydawały się jeszcze bardziej zagubione w własnych lękach. W lewej części knajpy stał stół do bilardu. Tam też zebrała się większa cześć ludzi. Zaciskali w rękach zimne kufle od piwa. Kobieta w obcisłej niebieskiej sukience kleiła się do co drugiego mężczyzny. Zamówiłem sobie kolejny kieliszek tequili. Barman z włosami do pasa spojrzał na mnie z obrzydzeniem. Nie odłożył butelki z powrotem. Przejrzał mnie. Będę pił, aż szkło nie zostanie opróżnione.  Jeszcze raz spojrzałem w stronę tłumu. Wiwatowali i głośno skandowali czyjeś imię. Zaczęły się zawody na rękę. Gościu z rudą bródką i mięśniami, które wyglądały nienaturalnie wrzasnął i oznajmił, że wygrał. Oczywiście natychmiast w jego ramiona wpadła pani w niebieskim.
- To samo – mruknąłem do barmana.
Tym razem poczułem jak wypity trunek zaczyna mieszać moje myśli i rozluźniać mięśnie. To było to na co czekałem. Uniosłem palce w górę na znak dolewki. Kolejny kieliszek opróżniony. Przy ósmym przysiadł się do mnie bankrutujący prawnik. Bełkotał o końcu świata. Typowe. Sam bym o tym opowiadał przy takim zawodzie, gdzie prawo to jedna wielka fikcja a w urzędach bóg wie co się dzieje. Zapiłem to wszystko piwem i uznałem, że na mnie czas. Poklepałem koleżkę po plecach, choć zwykle tego nie robię. Przy obrocie na metalowym taborecie straciłem równowagę i runąłem jak kłoda na ziemię. Wstyd i hańba.  Nie do wiary, że jestem nawalony jak messerschmitt. Zwracam głowę w stronę czarnego baru. Stukot damskich szpilek przybrał na częstotliwości. Zza lady wybiegła kelnerka. Odłożyła w pośpiechu tacę i wzięła mnie pod ramię. Miała na sobie skąpą, cekinowa spódniczkę, która obrzydliwie gryzła się z koszulką. Usta zacisnęła w wąską linię. Jej rude loki zaczęły gilgotać mnie w nos. I wtedy poczułem znajomą woń. Stopniowo do mnie dociera. To Riley. Pomimo wirującego świata potrafię stwierdzić jak bardzo się zmieniła. Podkreśliła oczy grubą, czarną kreską. Przeszło mi przez myśl, czy zrobiła to specjalnie by odwracać wzrok od jej dekoltu. Tania szmata. Tylko takie sformułowanie przychodzi mi na myśl, gdy na nią patrzę. Stoję już w miarę prosto. Riley poprawia swoje bujne loki. Szybko chwyta moją dłoń i wsuwa do niej karteczkę. Teraz to już jestem pewny, że robi za panią do towarzystwa.
- Dziwka – mamroczę. – Dziwka! Dziwka!
Napotykam jej wzrok pełen wyrzutu. Nie potrafię mieć za grosz szacunku dla takich kobiet. Riley zabiera tacę i znika w tłumie. Ja tymczasem kieruję się w stronę wyjścia. Trochę się zasiedziałem. Żegnam więc nierówno poskładane serwetki na drewnianych stolikach, kłaniam się nisko przy wieszaku i napieram na drzwi. Noc jest mroźna. Mieliśmy połowę listopada a mnie naszło na klimatyczne piosenki.
- Last Christmas I gave you my heart! Tra la la la! – zacząłem śpiewać coraz pewniej - But the very next day you gave it away. Christmas!
Zmieszany usiadłem na brudnym chodniku. Wyciągnąłem nogi na ulicę. Moim oczom ukazał się ogromny zegar po przeciwnej stronie. Sekundnik gorliwie przebiegał kolejne okrążenie. Wybiła północ.
- Szczęśliwego nowego roku ludzie!- wrzasnąłem – Wszystkiego najlepszego!
Para z ust zaczęła stawać się coraz rzadsza. Ręce odmarzały więc rozluźniłem uścisk. W dłoni trzymałem karteczkę. Widniał na niej numer na taksówkę. Zacząłem dochodzić do siebie. W tej całej sytuacji to ja zachowałem się jak rasowy drań. Zostawiłem dziewczynę w szpitalu i pojechałem urżnąć się jak świnia. Chciałem wszystko naprawić. Zadzwoniłem na podany numer. Wrócę tu później po samochód i nie tylko. Będę musiał przeprosić Riley.
Żółty samochód podjechał po drzwi baru. Wpakowałem się na siedzenie i wyciągnąłem resztę pieniędzy z portfela.
- Do szpitala, znaczy do Bellevue Hospital. Wystarczy? – pokazałem zgniecione banknoty.
- Wystarczy. Panu to się bardziej izba wytrzeźwień przyda.
- Jedź pan a nie gadasz, Głowa mi pęka.
- Mistrzu spokojnie. Jutro to ta głowa będzie pękać od stanu konta. Uwierz mi.
- Dlaczego nie jedziemy przez… no przez to..
- Musze zrobić mały objazd. Kilka godzin temu był tam wypadek, ale nie martw się dojedziemy.

czwartek, 15 września 2016

3.



Ayden
Odebrało mi mowę. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z podobną sytuacją. Było to niczym kiepski film w dobrym kinie. Rozczarowanie nie grało roli, gdy błyskawicznie zorientowałem się, że w tej sztuce gra Melanie.
- Charlotte, szmato! Zabiję cię!
Zdecydowałem się jak najszybciej to przerwać. Z każdą kolejną sekundą traciłem moją miłość. Cios za ciosem osłabiał jej drobne ciało, które jak różna traciło płatki. Wezbrała we mnie złość. Z ogromnym impetem rzuciłem się na napastniczkę. Wierzgała się do tego stopnia, że przegryzłem wargę. Piszczała i kopała.
- Giń poczwaro! Giń!
Zaczęła pluć na ciało Melanie. Dziewczyna podniosła tylko rękę. Jej ruchy były powolne i słabe. Trzymałem oprawczynię bezlitośnie. Wygłaszała takie oszczerstwa, iż miałem ochotę ją udusić. Oczywiście nie był to jedyny powód dla, którego miałem to chęć zrobić. Wystarczyło, że spojrzałem na bezwładnie leżące ciało Mel. Jej ciemne włosy posklejane były krwią. Bladą jak mleko skórę z sinymi plamami i miejscami gdzie jeszcze chwilę temu oprawczyni wbijała paznokcie. W tym momencie ktoś przechwycił wariatkę, a dla mnie nie liczyło się nic innego jak tylko najszybciej objąć ukochaną. Upadłem na podłogę. Pełen obaw. Jej powieki zaczęły opadać. Nie mogłem dopuścić do siebie myśli, że mogę ją stracić. Ująłem jej rękę. Nie poruszyła się.
- Melanie, nie zasypiaj. Proszę. Otwórz oczy. Błagam.
- To nic nie da. Proszę się odsunąć.
- Melanie! Melanie!- drgały mi wargi.
- Wezwijcie karetkę.
- Wezwana.
- Kto to, jak się nazywa? Proszę pana, zna pan sprawczynię?
Tylko tego brakowało, aby tłum reporterów zaczął grzebać w tej sprawie.
- Niech się pan odsunie, nic już pan nie pomoże.
- Czy ona oddycha? – ludzie napierali z każdej strony.
Zamknąłem oczy. To nie może być prawda. Ona żyje. Ona musi żyć. Gdzie jest ta cholerna karetka? Nagle poczułem rękę na ramieniu i silne pociągnięcie.
-Nie pomoże już pan.
Nie wytrzymałem i przywaliłem kolesiowi prosto w szczękę. W odzewie pochwyciło mnie parę osób.
- Cholera jasna, zdurniałeś? Chcesz narobić sobie kłopotów? – mamrotał tamten. Pragnąłem z powrotem być przy Mel. Niestety siłą wyprowadzili mnie poza utworzone koło. Widziałem sanitariuszy przeganiających ludzi, wykonujących reanimację,  lustrujące wszystko kelnerki zza lady i nadciągające staro wygłodniałych sensacji reporterów.
- Koleś uspokoiłeś się?
- Puszczaj- odburknąłem.
Wyrwałem rękę z jednej strony. I wymieniłem groźny wzrok z dość sporej postury mężczyzną.
- To moja dziewczyna, chcę jechać karetką więc mnie puść.
- Charlotte? Ta poszkodowana?
- Żadna Charlotte. To Melanie! Tej wariatce ostro padło na mózg – cała sytuacja wyprowadzała mnie już z równowagi. Nie czekałem na kolejną serię pytań. Gdzie jest karetka? Przecisnąłem się przez grupkę ludzi. Zamykali akurat drzwi samochodu ratunkowego. Rozległa się głośna syrena. Migały światła aparatów. Obejrzałem się za siebie. Za późno. Odjeżdża. Nawet nie wiem gdzie ją zabierają. Poczułem się pusty. Moje serce nie dopuszczało do świadomości tego co przed chwilą się wydarzyło. W oddali widziałem kamerę i wypowiadającą się kobietę w futrze. Krzystała z okazji, aby zabłysnąć w telewizji. To podłe, ale tak zbudowana jest natura ludzka, by na nieszczęściu innych zyskiwać. Nie ważne czy ktoś właśnie umiera. Liczy się kąt pod którym wygląda się dobrze trzepocząc rzęsami i opowiadając z równie udawanym przejęciem o zaistniałej sytuacji, o której nie ma się bladego pojęcia.  W powietrzu unosiło się jedno imię. Charlotte. Imię, które nie określało w żaden sposób osoby poszkodowanej. Nazwa ta przyprawiała mnie o mdłości. Przeszła mi przez głowę jedna myśl. Jak łatwo zasiewa się w naszych sercach plotkę. Wystarczy jeden niezrównoważony człowiek, by jego przeświadczenie powtarzało grono świadków.
Zacząłem biec w kierunku auta. Wierzyłem, że w jakiś sposób określę gdzie uciekła mi karetka. Z drugiej strony byłem szczęśliwy, że Mel jest pod okiem lekarzy. Nie pozwolą jej odejść. Pośpiesznie przekręciłem kluczyk w stacyjce. Samochód ruszył przy pisku opon. Wyciągnąłem z kieszeni telefon i wybrałem numer do Grace.
- Ay, nie mogę teraz rozmawiać. Jadę do Eleven Madison. Podobno jakaś Charlotte…
- Nie żadna Charlotte – brało mnie na wymioty a jednocześnie miałem sucho w gardle – tylko nasza Melanie. Gdzie jest najbliższy szpital? Potrzebuję to na już.
- Bellevue Hospital.
Rozłączyłem się i docisnąłem gazu. Ważył się los człowieka, który w najbliższym czasie był dla mnie całym światem. Nie wiem, czy potrafiłbym sobie poradzić gdyby ta cząstka mnie zgasła.
Jak się okazało dotarcie na miejsce nie było problematyczne. Kilkakrotnie gorsze okazało się czekanie. Dwadzieścia minut później pojawiła się przy mnie Grace. Siedziałem przy łóżku Melanie wpatrzony w podłączoną do niej aparaturę. Nie mogłem się doczekać aż w reszcie będę mógł z nią porozmawiać. Grace położyła rękę na moje ramie. W jej oczach widać było przerażenie.
- Co z nią? Wyliże się?
- Ma parę sińców na twarzy, głowie i tułowiu. Na szczęście nie doznała poważnych uszkodzeń głowy. Podejrzewają wyłącznie wstrząśnienie mózgu, ale do tego wykonane zostaną dodatkowe badania – panująca cisza nadaje temu zdarzeniu odpowiedniego napięcia. – Byłaś w Eleven?
- Zwariowałeś. Jak tylko usłyszałam, że chodzi o Mel, przyjechałam prosto do szpitala. Po drodze oznajmiłam, że artykuł w tym zakresie nie zostanie przeze mnie napisany ze względu na bliskie powiązanie z ofiarą. Dyrektorka była oburzona. Własne odczucia zawsze dodają pikanterii całej sprawie, jednak musiała się z tym pogodzić. Gdybym nie zaszła tak wysoko pewnie straciłabym pracę. Właściwie po co zabrałeś ją do tej restauracji?
- Czy wy wszystkie uważacie, że to dziwne? – wywróciłem oczami. Człowiek dwoi się i troi, a i tak wychodzi niedobrze.
- To miłe, ale nigdy nie zabierałeś bez okazji kobiet do takich miejsc. Nawet Riley uważała takie dni za święta.
- Nie rozmawiajmy tu o niej.
- Nie powiedziałeś jej?
- Co miałem mówić?- byłem oburzony.
Przeszyłem spojrzeniem Grace. Dobrze wiedziała co to oznacza. Zaczęła energicznie szukać czegoś w torebce. Słyszałem dźwięk kluczy, szelest papierków, postukiwanie obijanych o siebie kosmetyków. Wreszcie przyłożyła do ucha telefon i wychodząc rzuciła:
- Zastanów się kto mógłby jej to zrobić. Podzwonię w różne miejsca i może dowiem się czegoś o sprawie.
Jedyną osobą, która mogłaby zrobić krzywdę Melanie była Riley. Nikt inny nie przychodził mi w tej chwili do głowy. Wątpiłem jednak, by to ona nasłała wariatkę i tak dokładnie określiła kogo ma zaatakować. To nie realne. Poczułem ruch dłoni Mel, którą tak kluczowo trzymałem. Tym razem jej nie opuszczę za nic. Raptownie otworzyła oczy. Ich zielony blask przepełnił mnie szczęściem.
- Hej, kochanie – szepnąłem.
- Co się stało? Auł – Pomasowała tylną część głowy.
- Nie pamiętasz?
Oblała mnie chwilowa fala przerażenia. Nie wiem co mogłoby być gorsze. Brak fizyczny osoby, czy ubytek w postaci niepamięci. Szybko zdecydowałem, że to pierwsze. Z drugim zawsze można coś jeszcze zdziałać i mieć nadzieję.
- Pamiętam – wymamrotała- Kto to był? Co mi jest? Dlaczego…
- Ej, wolniej. Spójrz na mnie. Grace próbuje dowiedzieć się czegoś więcej o tamtej osobie. Będziemy walczyć o niemałe odszkodowanie. Jestem oburzony, że zatrudniają taki personel.
- Co z moim ojcem? Chcę go przeprosić i powiedzieć, że mu wybaczam..
Zamurowało mnie. Melanie dokładnie opowiadała mi o tym jak uczestniczyła w wypadku samochodowym dwa lata temu. Miała wiele blizn na ciele w tym na brzuchu, udzie i ramieniu. Dokładnie chłonąłem jej słowa tamtego burzowego wieczoru, gdy zgodziła się wejść i porozmawiać.

- Więc to twoi rodzice- zacząłem niepewnie obracając starą fotografię z dwoma szczęśliwymi osobami.
- To byli moi rodzice- jeździła palcem po brzegu filiżanki.- Dziewięć miesięcy temu mieliśmy wypadek. Z głośników wydobywała się piosenka Norah Jones. Wtedy znad przeciwka pojawił się samochód. Tata ostro skręcił w bok. Pasy zacisnęły się z ogromnym impetem. Niestety tylko moje. Rodzice wypadli przed przednią szybę. Auto odbiło się od pobocza i przekręciło kilka razy. Szkło i metal mieszały się wspólnie ze mną w całym tym młynku. Później pamiętam już tylko pogrzeb.
Zaczęła płakać. Przytuliłem ją i zaproponowałem, że może dziś u mnie przenocować. Miałem wolny pokój. Rano mieliśmy stwierdzić co dalej.

Wróciłem z powrotem do zadanego mi pytania. Nie wiedziałem jak mam odpowiedzieć, ale postanowiłem zmierzyć się z prawdą. Możliwe, że już niedługo wszystko wróci do normy.
- Melanie, oni nie żyją. – spróbowałem delikatnie, ale natychmiast tego pożałowałem.
- Kto to jest Melanie? – jej zdezorientowane oczy były jednocześnie zmęczone.
- Ty nią jesteś – odpowiedziałem prawie bezszelestnie. Wszystko zaczęło się sypać niczym domek z kart. Jednak to nie był koniec.
- Nie. Ja mam na imię Charlotte. Charlotte Blanc.
- Proszę Cię odpocznij. Prześpisz się i na pewno będzie lepiej – chciałem wyjść. Porozmawiać z lekarzem. Zrobić cokolwiek byleby nie oszaleć.
Dziewczyna lekko się uśmiechnęła i zamknęła oczy wtulając się w pościel. Miałem nadzieję, że pamięta nasze wspólne miesiące. Tylko dlaczego nie pamięta swojego imienia. Pragnąłem zapytać ją jak ja się nazywam, ale zbyt bardzo bałem się usłyszeć kompletnie czegoś absurdalnego. Wychodząc niczym oszołomiony zerknąłem na kartę przy jej łóżku. Wyraźnie pisało MELANIE Winslet.
Na korytarzu zobaczyłem Grace. Szła w moją stronę.
- Co z nią?- zapytała.
- Obudziła się, ale twierdzi, że jest niejaką Charlotte Blanc.
Grace stanęła jak wryta. Skóra na jej twarzy pobladła.
- Jesteś pewny, że to nazwisko właśnie ci podała?
- Tak jestem przekonany.
Przyjaciółka usiadła z wrażenia. Zrobiłem to samo co ona.
- Dowiedziałaś się czegoś?
- Owszem. Rzekoma Charlotte Blanc zmarła dwa lata temu w wypadku samochodowym.

czwartek, 8 września 2016

2.



Po skończonym śniadaniu, włożyłam lepkie od soku szklanki i talerze do zmywarki. Prostując ciało poczułam ciepłe dłonie Aydena wsuwające się pod moją bluzkę i finezyjnie muskające moją skórę. Przeszedł mnie przyjemny dreszcz. Jego usta zaczęły obsypywać moją szyję gorącymi pocałunkami. Zachichotałam, a on zbliżył wargi do mojego ucha. 
- Dałabyś zaprosić się dziś na obiad?
Nie odpowiedziałam od razu. W głowie wciąż dźwięczało mi echo jego słów. Chciałam by ta chwila nie miała końca. 
- W takim razie muszę odmówić spotkania z Grace.
- To chyba nie jest kłopot. 
Właśnie w tym momencie zadzwonił telefon odrywając go ode mnie. Odskoczył jak poparzony rzucając mi figlarny uśmiech i znikając w pokoju. Zamknął drzwi i dopiero wtedy usłyszałam stłumioną rozmowę. O ile niektóre kobiety złoszczą się, gdy kończą się wyprzedaże w sklepach, nie ma rozmiaru fantastycznej sukienki lub gdy ktoś nazywa je grubymi, pustymi zołzami, o tyle mnie wyprowadza z równowagi fakt ukrywania pewnych spraw. Tak właśnie było teraz. Wydawało się, że coś człowiekowi umyka, że nie jest się na tyle otwartym by druga osoba mogłaby zaufać i przekazać swoje sekrety. Nie potrafiłam zidentyfikować skąd rodziły się we mnie takie a nie inne odczucia. Moje myśli wędrowały niczym liście na wietrze w różne czarne zakamarki, co często prowadziło do wzmożonej ostrożności. Ayden zapytał mnie kiedyś, czy lubię niespodzianki. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że ich nienawidzę. Żywię ogromną urazę do tego typu prezentów. Prawdę mówiąc zastanawiałam się, czy wiąże się to z moja przeszłością, ale kompletnie nie pamiętam dzieciństwa. Jak gdybym został go pozbawiona. Nie potrafię określić jak pachniały włosy matki lub które słodycze wywoływały we mnie tęczę doznań. Przepełniona goryczą sytuacji sięgnęłam po kurtkę i wyszłam z mieszkania.
Początkowo miałam zamiar przebiec się do Central Parku. Jednak uznałam, że spotkam tam zbyt wielu znajomych, a nie miałam ochoty na rozmowę. Po dwudziestu minutach wróciłam do mieszkania. Szybko zorientowałam się, że mężczyzny nie ma w domu. Na stoliku leżała niechlujnie wyrwana karteczka. Zamieszczone na niej słowa głosiły: „ Nie denerwuj się skarbie”. 
- Niech Cię szlag, Ay.
Takim sposobem całe przedpołudnie było tylko moje. Miałam parę spraw dotyczących projektów, z którymi szybko się uwinęłam dlatego resztę czasu przeznaczyłam na czytanie Fałszerzy” – André Gide. Nagle z książki wypadła fotografia. Podniosłam ją z podłogi i moim oczom ukazał się rozpromieniony Ay z rudą kobietą. Pierwszy raz widziałam tą twarz. Bujne loki spadały na jej ramiona a oczy świeciły jak gwiazdy. Raptownie usłyszałam dźwięk kluczy i wcisnęłam fotografię do kieszeni spodni. 
Pół godziny jazdy przez Columbus Ave do jednej z najdroższych restauracji minęła nam szybko. Eleven Maison zdobyło trzy gwiazdki michelin za niespotykaną kuchnię i cudowną atmosferę. Byłam tym bardziej zaskoczona gdy na stoliku pojawiło się białe, niemieckie wino Schloss Lieser.
- Co to za okazja, że mój chłopak zabiera mnie do tak luksusowej restauracji? 
- Zwykła sobota – odparł popijając trunek.
- Awans? 
- Nie.
- Kumplowi przyszło na świat dziecko? 
- Zgaduj dalej.
- Wygrałeś w loterii i teraz możemy codziennie tu jadać zamiast męczyć się przy twoich grzankach. 
Wybuchł śmiechem po czym dodał:
- Moje grzanki to najlepsze danie jakie dotąd jadłaś. 
- Masz racje, są codziennie. Nie dajesz mi wyboru.
Ujął moją rękę i  spojrzał prosto w oczy. Wtedy znienacka przechodząca obok kelnerka upuściła tacę i rzuciła się na mnie pchając z taką siłą, że wylądowałam na podłodze. Usłyszałam przerażenie na sali. Moja głowa bezwładnie uderzyła o posadzkę, jednak to nie był koniec. Nastąpiła seria kopnięć tak silnych, że nikt ich nie przewidywał. Zwijałam się z bólu. Usłyszałam padające na sali imię. Kobieta miała okropny grymas na twarzy i przeraźliwie krzyczała. Obraz zaczął się zamazywać. Szarpnęła mnie za sukienkę i z całej siły uderzyła w twarz. Nieznośny pisk w uszach i smak krwi na języku. Miałam mroczki przed oczami. To wszystko działo się tak szybko. Tak niespodziewanie. Przez ułamek sekundy dostrzegłam tatuaż kobiety. Był jak urzeczywistniony element z moich koszmarów.  Kelnerka sięgała już w stronę moich włosów, gdy Ayden naskoczył na nią i przycisnął do podłogi z taką determinacją jakiej jeszcze nigdy nie widziałam. Patrzył na mnie. Nagle zrobił się istny harmider. Wokół pojawiło się sporo osób. Byłam otumaniona. Dotknęłam ręką policzka i uniosłam dłoń na wysokość oczu. Była cała lepka od krwi. Wtedy obraz zaczął czernieć i zamazywać się. Widziałam zarys twarzy zrozpaczonego Aydena i nagle było już definitywnie ciemno.

czwartek, 1 września 2016

1.



Trzymałam go mocno. Tak bardzo, że palce zaczęły stopniowo czerwienieć. Był ostry ze zwykłą drewnianą rączką. Nic szczególnego. Odbijał jasność świecącego księżyca. Cała dygotałam przez przeszywające mnie zimno znad morza. Poranna bryza była dla wielu początkiem pięknego dnia. Piasek pod stopami był wilgotny. Jednak bałam się spojrzeć w dół. Wiedziałam, że nie był on tak przyjemnie mokry za sprawą fal. Tylko krwi.  Krwi leżącego obok człowieka.
Nagle z ciemności wyłonił się czarny mężczyzna. Wpatrywałam się w jego oczy niezdolna do wykonania żadnego ruchu. Niczym posąg stałam dumnie w miejscu. Prawdziwym przeciwieństwem było moje wnętrze, które krzyczało, chciało uciekać. Mężczyzna stanął i sięgnął ręką do tylnej kieszeni spodni. Wtedy zauważyłam tatuaż na jego przedramieniu. On natomiast uniósł dłoń do góry. Miał pistolet.

- Melanie! – szarpnął mną. – Obudź się, słyszysz? To tylko zły sen.
Byłam blada z przerażenia. Dłonią otarłam drobne krople z czoła. Ayden patrzył na mnie z troską. Tak bardzo cieszyłam się, że był obok. Natychmiast otulił mnie ramieniem i zaczął gładzić po włosach.
- Spokojnie.
Jego szept natychmiast mnie relaksował. Dawał poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Był tym czego potrzebowałam w tej chwili najbardziej.
- Zrobię ci śniadanie, dobrze? – odparł, gdy uznał, że przestałam się trząść a moje serce nie bije już jak stado biegnących słoni.
Po paru minutach poczułam swąd z kuchni. Znowu przypalił grzanki. Nie był idealnym kucharzem, ale doceniałam każdy gest. Założyłam na siebie rozciągnięty sweter i przeszłam boso do jadalni. Uśmiechnął się na mój widok.
- Grzanki trochę mi nie wyszły, ale za to mamy pyszny sok z pomarańczy i świeże bułki.
Na jego twarzy pokazał się rząd równych, białych zębów. Nadal przyglądałam się mu z ciekawością. Wyjął talerze z górnej pułki prężąc przy tym mięśnie. Imponował mi nie tyle jego zewnętrzy wygląd, co wkład w moje dobre samopoczucie.

Rozpoczynała się słoneczna sobota w Nowym Yorku. Mieszkaliśmy sześć minut od Central Parku. Uważałam to miejsce za najdoskonalsze. Nie wyobrażałam sobie życia gdzieś indziej, choć mieszkałam tu dopiero drugi rok. Tyle minęło od czasu gdy przemoczona, z jedną walizką i brakiem pomysłu na życie usiadłam na schodach jednej z kamienic na W111 Street. Nie miałam gdzie się podziać. Tak więc zdana na siebie wyciągnęłam jedyną fotografię rodziców jaką miałam i zatraciłam się w wspomnieniach.
- Nie przystoi tak moknąć w mieście marzeń.
Ayden tak nazywał Nowy York. Wierzył, że i jemu tu właśnie się poszczęści. I miał rację. Rok później jego firma ustabilizowała się w głównym rankingu nowojorskich przedsiębiorstw.
W tamtej chwili przeraziłam się, bo wiedziałam, że zawadzam przed czyimś mieszkaniem. Lecz on zdał się na jeszcze odważniejszy krok i przysiadł na mokrych schodach obok mnie.
- Twoi rodzice?
- Tak. – spuściłam wzrok.
- Co taka dziewczyna jak ty robi o północy na dworze?
- Rozmyśla.
- Nad czym?
- Nad życiem.
Zamilkł. Najwyraźniej znał znaczenie nocnych demonów, które nawiedzają każdego przed snem. Wtedy najprzejrzyściej widzimy swoje życie. W szczególności błędy, które popełniamy. Jednak nie wszystkie błędy są złe. Niektóre rzeczy prowadzą do zmian, które z kolei okazują się trafnymi  decyzjami.
- Dasz się zaprosić na herbatę? Przy gorącej filiżance myślenie idzie lżej.
Wtedy po raz pierwszy na niego spojrzałam. Miał gęste brązowe włosy, zaczesane do góry choć deszcz zaczynał wszystko niszczyć. Ciemne, prawie czarne oczy, które natychmiast wywołały w moim sercu przyjemne ciepło. Czułam, że mogę mu zaufać.  Po za tym wszystkim idealny nos. Nie za duży, nie za mały. Oraz piękne, pełne usta, które teraz uśmiechały się do mnie ochoczo.
- Bardzo chciałabym skorzystać z okazji, ale pozwól, że posiedzę tu jeszcze chwilkę a rano zniknę.
Natychmiast ułożył usta w wąską kreskę. Nie zaprotestował ani nie namawiał. Po prostu wstał i odszedł zamykając za sobą ciężkie drzwi. Ogarnęła mnie chwilowa nostalgia. Byłam ciekawa jak wyglądał jego dom od środka. Czy w świetle żarówek i ciepła domowego nadal był tak przystojny. Zastanawiało mnie co teraz robi. Czy spojrzał przez okno, aby stwierdzić, że już sobie poszłam. Niewątpliwie wywołał we mnie jedyne pozytywne emocje tego dnia. Byłam mu wdzięczna. Jedną herbatą rozpalił we mnie płomień nadziei. Malutkie światełko na lepsze życie. Teraz zaczęło dogasać wraz z każdą kolejną kroplą spadającą z czubka mojego małego nosa.
Nagle drzwi otworzyły się ponownie. Odwróciłam się lekko przerażona. W progu stał on z herbatą i spalonymi grzankami.
- Grzanki trochę mi nie wyszły, ale za to herbata jest doskonała.
Elegant Rose - Move